Są takie noce, przyjacielu, kiedy świat się kończy.
Świat odchodzi i zostawia nas z rozszerzonymi źrenicami i bezradnie opuszczonymi rękoma.
W pełni wykorzystując czas, który został Ci dany, masz okazję zobaczyć skok treningowy Vincenta. Jeden skok na Tremplin au Praz.
- Wystarczy mi na całe życie – zapewniasz – Dziękuję.
Pozwalasz na jeszcze jedno zdjęcie ze skocznią w tle. W kilkanaście dni później nie nadajesz się do żadnego zdjęcia, w kilkadziesiąt dni później właściwie nie nadajesz się już do niczego. Z trudem egzystujesz. Nie masz siły się ruszyć, wcale nie siadasz, nie wiesz jak to jest stać, mało mówisz. Ale kiedy mówisz, to właśnie do niego i do niej.
- Jeszcze tylko jedno i dam wam spokój.
I wtedy jest ostatni raz, kiedy widzisz się z Morassim. Nie rozmawiacie długo, bo nie jesteś w stanie, ale na tyle konkretnie, że wszystko sobie wybaczacie.
Ty jemu zdradę.
On Tobie naiwność.
Sobie nawzajem chorą miłość, której Ty nawet nie pamiętasz.
A potem on wychodzi, a Ty jesteś spokojniejsza i czujesz się nieco lepiej. Fizycznie nie widać żadnej różnicy, ale psychicznie radzisz sobie całkiem przyzwoicie. Uśmiechasz się ostatkiem sił, prosisz, żeby przebywali przy Tobie więcej. Nie chcesz tracić ani sekundy. I mniej więcej wtedy uświadamiasz sobie jak bardzo irracjonalny strach trzyma Cię w swoich szponach. Strach ten nie pozwala zmrużyć oka i każe trzymać dłonie przyjaciół jak najbliżej serca. Każe szaleć zmysłom i blokować słowa.
- Boję się was stracić, przecież tak mi z wami dobrze.
Nazwany strach traci na mocy, ale nie znika całkiem. To nie jest prawda, kiedy ktoś mówi, że z odchodzeniem można się pogodzić. Nawet kiedy nie wiesz kim jesteś, nawet kiedy żyjesz ostatkiem życia i myślisz ostatkiem myśli, nie godzisz się na koniec. Możesz zarzekać się, że Ciebie to nie dotyczy, ale kiedy kochasz... ten sam, ciągle ten sam irracjonalny strach przed utratą tych kochanych, każe Ci trzymać się życia z całych sił.
Nawet jeśli nie masz sił.
- Potrzebujesz czegoś? – pada ciche pytanie, ale nie masz w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, żeby oczami powędrować w kierunku właściciela tak miłego głosu.
- Odrobiny miłości.
W pełni satysfakcjonuje Cię delikatny całus w czoło. Słabo uśmiechasz się w odpowiedzi.
- Pomóż mi usiąść. Na siedząco dużo łatwiej szczęśliwie żyć.
Szepczesz ostatnie słowa, łzy nie pozwalają mówić więcej i dobitniej. Przelewasz się przez ręce Sevoie, ale w końcu siedzisz. Ta perspektywa, od tak dawna nieoglądana daje Ci komfort psychiczny.
- Posiedźmy tak do końca świata – prosisz. On obejmuje Cię ramieniem, chroniąc przed upadkiem - Wiesz, zawsze chciałam umrzeć z miłości.
A potem siedzicie całkiem bez celu. Może nie długo, w dodatku dusząc rozpacz, ale koniec końców razem, więc szczęśliwie.
***
To koniec. Nie mam nic więcej do dodania. Nie mam nic więcej do zaproponowania. Tą historią kończę wszystko co było. Całe 5 lat życia w innym świecie, gdzie ten inny świat pozwolił mi zmienić rzeczywistość i dzięki skocznym opowiadaniom poznałam całą masę wspaniałych ludzi.
Tu po raz pierwszy nie zmieniłabym w tym opowiadaniu niczego. Ani słowa. To pierwszy i ostatni raz, kiedy doprowadziłam historię do końca w taki sposób, w jaki zakładałam na początku.
W internecie nie pojawi się już nic mojego. Wszystko co moje zatrzymam we mnie, wszystkim pozostałym już się podzieliłam. Przez te 5 fantastycznych lat uśmierciłam kilka bohaterek, kilka okaleczyłam na całe życie, mam wrażenie, że już wystarczy.
Trzymajcie się ciepło i piszcie dużo. Niech ten sposób ucieczki od rzeczywistości nie upada, bo z czasem staje się życiem zastępczym.
Dziękuję ♥
29 marca 2015
22 marca 2015
10. Nasz ból, nasza miłość, wszystkie nasze pragnienia odejdą razem z nami i nie zostanie po nich nawet puste miejsce. Na ziemi nie ma pustych miejsc.
Nie pozujesz już, nie grasz, nie udajesz niezniszczalnej. Kiedy nadchodzi ten wielki dzień, z trudem podnosisz się z łóżka i naprawdę fatalnie się miewasz. Masz ochotę odwołać to wszystko, przeprosić za zamieszanie i poprosić, żeby wszyscy dali Ci spokój. Nie robisz tego wszystkiego tylko dlatego, że telefon leży za daleko, a Ty nie czujesz się na siłach, żeby do niego dobrnąć.
- Mamo – mruczysz cicho, nadludzkim wysiłkiem usiłując pozostać w pozycji siedzącej, bo niesamowicie kręci Ci się w głowie. Słyszysz kroki, dom żyje, w kuchni stukają naczynia, za oknem pada śnieg. Kolejny samochód parkuje na podjeździe. Może teraz na to nie wygląda, ale piękne masz to swoje życie, nawet, jeśli droga wiedzie po pochylni w dół i robi się coraz bardziej stromo.
- Co to za mina? – pytasz zuchwale, kiedy w drzwiach pojawia się twój ojciec, chociaż sama jesteś biała jak prześcieradło i tylko oczy skrzą Ci się na zmęczonej twarzy – kto już przyjechał?
- Norwegia – brzmi odpowiedź. Potrzebujesz pomocy, żeby wstać. Musisz chwilę odczekać, zanim jesteś w stanie opanować drżenie nóg, gdy stoisz. Potem już sobie radzisz. Narzucasz na ramiona sweterek i bez pośpiechu ruszasz w stronę kosmetyków rozrzuconych na toaletce. Pomna reakcji na niezatuszowane cienie pod oczami w kontraście z naprawdę białą cerą, wolisz nie ryzykować zdrowia psychicznego własnych gości. Kilka niezgrabnych (ale niezbędnych) pociągnięć pędzlem stawia Cię w zupełnie innym świetle i zupełnie innej sytuacji...
- Hej, czyżbyśmy pomylili imprezy i przybyli na Halloween? Tom, pacanie, wywal te przestarzałe mapy, Kolumb Ci je kreślił?!
...albo i nie ma żadnej różnicy pomiędzy umalowaną a nieumalowaną Tobą. Witasz się serdecznie z przybyłymi, którzy wnoszą do przedpokoju tyle śniegu, że dziwisz się jakim cudem któryś z nich jeszcze nie wpadł na genialny pomysł ulepienia z tej zaspy bałwana.
- O – zauważa rezolutnie Davide, który nie wiadomo z jakich przyczyn koczuje pod wieszakiem na ubrania – będzie gdzie przymrozić te butelki, które się nie zmieściły w lodówce i zamrażarce tutaj i u sąsiadów.
- Jest jeszcze wolna zamrażarka w piw...
- Była, Lorraine, jakieś pół godziny temu jej drzwiczki odmówiły posłuszeństwa i stwierdziła, że ma nasze trunki gdzieś, po czym wysłała nas w delegację do lodówki i zamrażarki sąsiadów.
- A co na to sąsiedzi?
- Nie mieli wyboru – zapewnia Vincent, uśmiechając się głupio – z twoją lodówką się nie dyskutuje.
Kiedy kolejni zbyt wcześnie przybyli goście ładują się do przedpokoju, Vilberg wymienia Ci niezliczone tortury, które w repertuarze mają władze Związku Narciarskiego, a których na pewno nie omieszkają zastosować na Bogu ducha winnych chłopcach.
- No spójrz jakie toto jest chudziutkie – wykrzykuje pan V. okręcając Forfanga na wszystkie strony – tu kość, tu dwie kości, tu sterta kości, na głowie siano, w głowie trociny. Je porcje, których by się mysz powstydziła. Johann, jesteś mysz?
- Sam jesteś mysz – powarkuje mysz i wyrywa się z kościstego uścisku człowieka-orkiestry.
- My do Ciebie z sercem na dłoni! – ogłasza wszem i wobec pan V. po czym łapie za ramię walczącego z butami Toma Hilde – ten oto osobnik nie pił już od miesiąca. Widzisz jaki blady? Spójrz w te biedne szczurze oczy.
- Jak patrzę w Twoje, to się zastanawiam, czym był ten pierwiastek magii w herbacie, o którym trajkotałeś pół drogi – odpowiada zdegustowany Jacobsen.
- Zagrajmy w pierwiastki! – czy w zlot małych chemików naprawdę można się bawić również na trzeźwo i wyłącznie na bazie herbaty? Oczywiście, jeśli ta herbata jest autorstwa Vilberga.
Podczas nakładania bazy pod makijaż doznajesz przedziwnego uczucia. To kryzys. Pokonujesz ten kryzys szybko, wszystko zwalając na stres przed najważniejszym wydarzeniem w Twoim życiu. Serce tłucze Ci się w piersi jak oszalałe, przez chwilę walczysz z ciemnymi plamami przed oczami, potem bardzo boli Cię głowa.
- Przerwijmy na chwilę – prosisz. Idziesz do łazienki, z ciężkim westchnieniem opierasz się o umywalkę i walczysz z grawitacją. Jedno spojrzenie w lustro. Ocierasz nos i usta, przemywasz twarz zimną wodą. Ból głowy aż pulsuje. Zaczerwienione chusteczki wyrzucasz do kosza i wracasz do salonu, gdzie kosmetyczka wyraźnie się niecierpliwi.
- Czy możemy jeszcze... – ale nie czekasz na zgodę ze strony kobiety, która zobowiązała się zrobić Ci makijaż. Niemal wybiegasz z salonu. Masz jeden cel, a celem tym jest dotrwanie do wieczora i wypowiedzenie krótkiego „tak”. Więc będziesz dzielna. Faszerujesz się lekami przeciwbólowymi, ponownie pozbywasz się krwi z twarzy i wracasz na stanowisko.
Kiedy trzeci raz jesteś zmuszona przerwać pracę nad idealnym wizerunkiem, dopada Cię świadomość, że to nie jest normalne i chociaż może mieć podłoże w stresie, nie bazuje tylko na nim. Nie jesteś głupia, wiesz co to znaczy.
Ostatnia przygoda przytrafia Ci się tuż przed drzwiami kościoła. Uśmiechasz się do pięknie ubranej Helen i wystrojonego Vincenta, wzrokiem jednak szukając kogoś, kto ma nadawać sens reszcie twojego życia. W końcu go widzisz. Nie patrzy na Ciebie, rozmawia z niziutką brunetką.
- Czy to ona? – pytasz Helen. Helen nawet nie spogląda w tamtą stronę.
- Jeszcze możesz się wycofać, Lorraine. To ostatnia szansa, wymyśl coś. Wiesz dobrze jak jest. Udajesz, że nie widzisz, że nie wiesz, ale w rzeczywistości...
Mrugasz zaskoczona. Bardzo boli Cię głowa. Bardzo kręci Ci się w głowie.
- Ustawiajcie się, nie będziemy tu stać do jutra.
Głos, który do Ciebie dociera jest bardzo zniekształcony. Rozmywa Ci się cała sceneria, na chwilę przestajesz patrzeć, a potem... Wyobraź sobie to wszystko. Otwierasz nagle oczy i uderza Cię zaskakująca biel. Łagodna, ciepła biel otulająca z każdej strony. Wiesz, to na pewno nie sen.
Wszyscy przyszli właśnie dla Ciebie.
- Chciałbym wznieść toast – ogłasza w którymś momencie jeden z zebranych. Blondyn ze zdjęcia w portfelu. Thomas – za Ciebie, moja droga. Za to, że jesteś...
- Nigdy nie byłem na podobnym przyjęciu! – deklaruje już trochę wcięty Vilberg, któremu wszystko jedno czy komuś przerywa czy nie – moja mała blondyneczko, Lorraine! W twoim towarzystwie „melanż ostateczny” nabiera całkiem innego wydźwięku niż normalnie i jestem szczerze wzruszony, że zaprosiłaś mnie tu, abym pomógł Ci opróżnić te wszystkie szlachetne butelki.
No chyba nie spodziewałaś się, że atmosfera dorówna atmosferze imprezy pożegnalnej w Planicy. Unosisz kieliszek i kiwasz w kierunku Vilberga.
- Twoje zdrowie, bo do takiej ilości butelek nawet Ty nie jesteś przyzwyczajony.
- Mamo – mruczysz cicho, nadludzkim wysiłkiem usiłując pozostać w pozycji siedzącej, bo niesamowicie kręci Ci się w głowie. Słyszysz kroki, dom żyje, w kuchni stukają naczynia, za oknem pada śnieg. Kolejny samochód parkuje na podjeździe. Może teraz na to nie wygląda, ale piękne masz to swoje życie, nawet, jeśli droga wiedzie po pochylni w dół i robi się coraz bardziej stromo.
- Co to za mina? – pytasz zuchwale, kiedy w drzwiach pojawia się twój ojciec, chociaż sama jesteś biała jak prześcieradło i tylko oczy skrzą Ci się na zmęczonej twarzy – kto już przyjechał?
- Norwegia – brzmi odpowiedź. Potrzebujesz pomocy, żeby wstać. Musisz chwilę odczekać, zanim jesteś w stanie opanować drżenie nóg, gdy stoisz. Potem już sobie radzisz. Narzucasz na ramiona sweterek i bez pośpiechu ruszasz w stronę kosmetyków rozrzuconych na toaletce. Pomna reakcji na niezatuszowane cienie pod oczami w kontraście z naprawdę białą cerą, wolisz nie ryzykować zdrowia psychicznego własnych gości. Kilka niezgrabnych (ale niezbędnych) pociągnięć pędzlem stawia Cię w zupełnie innym świetle i zupełnie innej sytuacji...
- Hej, czyżbyśmy pomylili imprezy i przybyli na Halloween? Tom, pacanie, wywal te przestarzałe mapy, Kolumb Ci je kreślił?!
...albo i nie ma żadnej różnicy pomiędzy umalowaną a nieumalowaną Tobą. Witasz się serdecznie z przybyłymi, którzy wnoszą do przedpokoju tyle śniegu, że dziwisz się jakim cudem któryś z nich jeszcze nie wpadł na genialny pomysł ulepienia z tej zaspy bałwana.
- O – zauważa rezolutnie Davide, który nie wiadomo z jakich przyczyn koczuje pod wieszakiem na ubrania – będzie gdzie przymrozić te butelki, które się nie zmieściły w lodówce i zamrażarce tutaj i u sąsiadów.
- Jest jeszcze wolna zamrażarka w piw...
- Była, Lorraine, jakieś pół godziny temu jej drzwiczki odmówiły posłuszeństwa i stwierdziła, że ma nasze trunki gdzieś, po czym wysłała nas w delegację do lodówki i zamrażarki sąsiadów.
- A co na to sąsiedzi?
- Nie mieli wyboru – zapewnia Vincent, uśmiechając się głupio – z twoją lodówką się nie dyskutuje.
Kiedy kolejni zbyt wcześnie przybyli goście ładują się do przedpokoju, Vilberg wymienia Ci niezliczone tortury, które w repertuarze mają władze Związku Narciarskiego, a których na pewno nie omieszkają zastosować na Bogu ducha winnych chłopcach.
- No spójrz jakie toto jest chudziutkie – wykrzykuje pan V. okręcając Forfanga na wszystkie strony – tu kość, tu dwie kości, tu sterta kości, na głowie siano, w głowie trociny. Je porcje, których by się mysz powstydziła. Johann, jesteś mysz?
- Sam jesteś mysz – powarkuje mysz i wyrywa się z kościstego uścisku człowieka-orkiestry.
- My do Ciebie z sercem na dłoni! – ogłasza wszem i wobec pan V. po czym łapie za ramię walczącego z butami Toma Hilde – ten oto osobnik nie pił już od miesiąca. Widzisz jaki blady? Spójrz w te biedne szczurze oczy.
- Jak patrzę w Twoje, to się zastanawiam, czym był ten pierwiastek magii w herbacie, o którym trajkotałeś pół drogi – odpowiada zdegustowany Jacobsen.
- Zagrajmy w pierwiastki! – czy w zlot małych chemików naprawdę można się bawić również na trzeźwo i wyłącznie na bazie herbaty? Oczywiście, jeśli ta herbata jest autorstwa Vilberga.
Podczas nakładania bazy pod makijaż doznajesz przedziwnego uczucia. To kryzys. Pokonujesz ten kryzys szybko, wszystko zwalając na stres przed najważniejszym wydarzeniem w Twoim życiu. Serce tłucze Ci się w piersi jak oszalałe, przez chwilę walczysz z ciemnymi plamami przed oczami, potem bardzo boli Cię głowa.
- Przerwijmy na chwilę – prosisz. Idziesz do łazienki, z ciężkim westchnieniem opierasz się o umywalkę i walczysz z grawitacją. Jedno spojrzenie w lustro. Ocierasz nos i usta, przemywasz twarz zimną wodą. Ból głowy aż pulsuje. Zaczerwienione chusteczki wyrzucasz do kosza i wracasz do salonu, gdzie kosmetyczka wyraźnie się niecierpliwi.
- Czy możemy jeszcze... – ale nie czekasz na zgodę ze strony kobiety, która zobowiązała się zrobić Ci makijaż. Niemal wybiegasz z salonu. Masz jeden cel, a celem tym jest dotrwanie do wieczora i wypowiedzenie krótkiego „tak”. Więc będziesz dzielna. Faszerujesz się lekami przeciwbólowymi, ponownie pozbywasz się krwi z twarzy i wracasz na stanowisko.
Kiedy trzeci raz jesteś zmuszona przerwać pracę nad idealnym wizerunkiem, dopada Cię świadomość, że to nie jest normalne i chociaż może mieć podłoże w stresie, nie bazuje tylko na nim. Nie jesteś głupia, wiesz co to znaczy.
Ostatnia przygoda przytrafia Ci się tuż przed drzwiami kościoła. Uśmiechasz się do pięknie ubranej Helen i wystrojonego Vincenta, wzrokiem jednak szukając kogoś, kto ma nadawać sens reszcie twojego życia. W końcu go widzisz. Nie patrzy na Ciebie, rozmawia z niziutką brunetką.
- Czy to ona? – pytasz Helen. Helen nawet nie spogląda w tamtą stronę.
- Jeszcze możesz się wycofać, Lorraine. To ostatnia szansa, wymyśl coś. Wiesz dobrze jak jest. Udajesz, że nie widzisz, że nie wiesz, ale w rzeczywistości...
Mrugasz zaskoczona. Bardzo boli Cię głowa. Bardzo kręci Ci się w głowie.
- Ustawiajcie się, nie będziemy tu stać do jutra.
Głos, który do Ciebie dociera jest bardzo zniekształcony. Rozmywa Ci się cała sceneria, na chwilę przestajesz patrzeć, a potem... Wyobraź sobie to wszystko. Otwierasz nagle oczy i uderza Cię zaskakująca biel. Łagodna, ciepła biel otulająca z każdej strony. Wiesz, to na pewno nie sen.
Wszyscy przyszli właśnie dla Ciebie.
- Chciałbym wznieść toast – ogłasza w którymś momencie jeden z zebranych. Blondyn ze zdjęcia w portfelu. Thomas – za Ciebie, moja droga. Za to, że jesteś...
- Nigdy nie byłem na podobnym przyjęciu! – deklaruje już trochę wcięty Vilberg, któremu wszystko jedno czy komuś przerywa czy nie – moja mała blondyneczko, Lorraine! W twoim towarzystwie „melanż ostateczny” nabiera całkiem innego wydźwięku niż normalnie i jestem szczerze wzruszony, że zaprosiłaś mnie tu, abym pomógł Ci opróżnić te wszystkie szlachetne butelki.
No chyba nie spodziewałaś się, że atmosfera dorówna atmosferze imprezy pożegnalnej w Planicy. Unosisz kieliszek i kiwasz w kierunku Vilberga.
- Twoje zdrowie, bo do takiej ilości butelek nawet Ty nie jesteś przyzwyczajony.
15 marca 2015
9. Przyjacielu, jeśli nawet boli cię moja szczerość, nie porzucaj czytania. Czym, jeśli nie szczerością, mam się bronić przeciw twojemu oskarżającemu myśleniu.
- Jest za późno? Co to znaczy „za późno”?
Czy jesteś odpowiednią osobą, żeby tłumaczyć co to znaczy, kiedy czas ma się ku końcowi i już naprawdę nic nie jest w stanie ratować sytuacji?
- To znaczy, że chciałabym Cię o coś poprosić. Chciałabym zobaczyć jak skaczesz, Vincent, chciałabym, żebyś mi jeszcze raz obiecał, że będziesz przy mnie do końca i żebyś rzeczywiście był. Chciałabym nie rozmawiać o przyszłości, zapomnieć też o tym, co usilnie próbowałam sobie przypomnieć i o tym, czego dowiedziałam się całkiem niedawno.
- Nie mogę zagwarantować Ci tego wszystkiego. Ale też mam jedną zachciankę.
- Zechcesz się nią ze mną podzielić?
- Nigdy we mnie nie wątp.
- Nie mam zamiaru.
Jedna myśl nie daje Ci spokoju. Jak mogłaś być tak ślepa, żeby nie zauważyć tego pierwiastka piękna i dobra w człowieku, który chyba jako jedyny nie ugiął się pod ciężarem twojej choroby – to już najmniej istotne czy śmiertelnej czy nie? Jak mogłaś uczestniczyć w tym śmiesznym wyścigu szczurów, udając, że nie wiesz nic o żadnej Alvisie i uparcie wmawiając sobie, że to żadne zagrożenie dla Twojego „idealnego” związku? Okazuje się, że mogłaś. I robiłaś to z największym zaangażowaniem, chociaż pojawiały się głosy, które chciały Cię z tego wyciągnąć.
- Helen? Przyjedź. Musimy porozmawiać.
Masz plan, teoretycznie awykonalny. W praktyce... Z praktyką bywa różnie i trzymasz się tej myśli jak możesz. Paradoksalnie zaczynasz składać swoje życie na sam koniec, kiedy wydaje się, że już nie ma żadnej nadziei. Musisz się spieszyć, chociaż pośpiech nie jest dobrym doradcą.
- Adres znasz, czas musicie znaleźć. To bardzo ważna impreza.
- Urodzinowa? – pada pytanie.
- Nie – odpowiadasz nadzwyczaj wesoło, człowiekowi, który z uśmiechem nie rozstaje się nawet na moment, nie zważając jak bardzo skrzywdzili go spece od wizerunku – jeśli mam być szczera, to zupełnie odwrotnie.
- A będzie...
- Będzie – zapewniasz pospiesznie, ale i tak wiesz, że przywiozą coś od siebie. I umieralnia włosko-francuska będzie niczym w porównaniu z efektami spotkania pożegnalnego.
- Ludzi jak na wesele, jedzenia jak dla wojska, picia jak dla Ruskich – skanduje każdorazowo Vincent, pytany zarówno w temacie ilości potrzebnych miejsc, listy zakupów oraz listy gości.
- To jedyne pewne informacje, jakie mamy do tej pory?
- To trzy przykazania wprawionego imprezowicza – twierdzi Francuz, jednocześnie jakby deklarując, że masz do czynienia właśnie z takim człowiekiem – z pewnych informacji to tylko ta, że Skandynawia nadciągnie w pełnym składzie choćby miała się płaszczyć przed związkami narciarskimi następne pół roku.
- Ludzi jak na wesele, jedzenia jak dla wojska, picia jak dla Ruskich – skanduje każdorazowo Vincent, pytany zarówno w temacie ilości potwierdzonych zaproszeń, list zakupów oraz list gości, które dosłownie fruwają po pokoju.
- Czy Ciebie musiało do końca pogiąć akurat na tydzień przed moim ślubem? Zlituj się facet, pozbieraj te kartki, zepnij czymś i połóż w takim miejscu, żeby nie zginęły w ferworze walki z welonem.
Zaaferowany zamieszaniem Francuz nie wygląda na człowieka, którego by na dłuższą metę obchodził los kartek, gdzie ważą się niemalże losy świata i piętrzą nazwiska, kropki, kreski i cyferki. Łapiesz go za ramię.
- Ogarnij – mówisz spokojnie. Patrzy na Ciebie z uroczym uśmiechem idioty, jakby wyliczał czy mu się ten biznes opłaca – Vincent, serio, albo przestaniesz siać zamęt albo się stąd ewakuujesz w trybie natychmiastowym.
- To ja pojadę załatwić kieliszki – deklaruje, najwidoczniej dochodząc do wniosku, że nic tu po nim, skoro niedoszła panna młoda ma zamiar nieustannie go strofować, bo jeśli dobrze liczysz, to powyższa sytuacja powtarza się trzeci raz tego dnia, a jest zaledwie dziesiąta rano.
Po dwudziestu minutach jesteś zmuszona wykonać telefon rujnujący reputację.
- Wracaj, Sevoie, okazuje się, że jesteś najbardziej ogarnięty z całego towarzystwa.
Helen nie wkracza do salonu tak pewnym krokiem jak wtedy, gdy zobaczyłaś ją pierwszy raz po ślubie, którego nie było. Helen nie przypomina Ci nawet tej Helen, którą pożegnałaś zaledwie tydzień wcześniej w tym samym korytarzu.
- Nie maż się – rzucasz z lekkim uśmiechem i podajesz jej chusteczkę – nie jesteś niczemu winna, to ja się pomyliłam. Przepraszam.
Uczysz się oddychać, kiedy rzuca Ci się na szyję. Odsuwasz ją na bezpieczną odległość i sięgasz po chusteczkę dla siebie, znowu tamując krwotok z nosa.
- Wszystko idzie w dobrym kierunku – podejmujesz temat, kiedy czujesz się już na siłach, żeby mówić i oddychać jednocześnie. Spójrz, jaka ostatnimi dniami zrobiłaś się słaba, no kto by pomyślał - Nigdy nie sądziłam, że tak powiem, ale nie sądziłam też, że moje małżeństwo upadnie zanim się rozpocznie, że zanim odejdę, zdążę się do tego przygotować, a nawet uda mi się...
- Do odejścia nie da się przygotować- zaprzecza Mayenne, wciąż walcząc ze łzami.
- Urządzić pożegnalne przyjęcie – kontynuujesz myśl – w dodatku z pomocą ludzi, których kocham. I którzy kochają mnie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek stracę pamięć. Ale skoro tak miało być... Nie mogłam przewidzieć lepszego scenariusza na swoje piękne, międzynarodowe życie.
Czy jesteś odpowiednią osobą, żeby tłumaczyć co to znaczy, kiedy czas ma się ku końcowi i już naprawdę nic nie jest w stanie ratować sytuacji?
- To znaczy, że chciałabym Cię o coś poprosić. Chciałabym zobaczyć jak skaczesz, Vincent, chciałabym, żebyś mi jeszcze raz obiecał, że będziesz przy mnie do końca i żebyś rzeczywiście był. Chciałabym nie rozmawiać o przyszłości, zapomnieć też o tym, co usilnie próbowałam sobie przypomnieć i o tym, czego dowiedziałam się całkiem niedawno.
- Nie mogę zagwarantować Ci tego wszystkiego. Ale też mam jedną zachciankę.
- Zechcesz się nią ze mną podzielić?
- Nigdy we mnie nie wątp.
- Nie mam zamiaru.
Jedna myśl nie daje Ci spokoju. Jak mogłaś być tak ślepa, żeby nie zauważyć tego pierwiastka piękna i dobra w człowieku, który chyba jako jedyny nie ugiął się pod ciężarem twojej choroby – to już najmniej istotne czy śmiertelnej czy nie? Jak mogłaś uczestniczyć w tym śmiesznym wyścigu szczurów, udając, że nie wiesz nic o żadnej Alvisie i uparcie wmawiając sobie, że to żadne zagrożenie dla Twojego „idealnego” związku? Okazuje się, że mogłaś. I robiłaś to z największym zaangażowaniem, chociaż pojawiały się głosy, które chciały Cię z tego wyciągnąć.
- Helen? Przyjedź. Musimy porozmawiać.
Masz plan, teoretycznie awykonalny. W praktyce... Z praktyką bywa różnie i trzymasz się tej myśli jak możesz. Paradoksalnie zaczynasz składać swoje życie na sam koniec, kiedy wydaje się, że już nie ma żadnej nadziei. Musisz się spieszyć, chociaż pośpiech nie jest dobrym doradcą.
- Adres znasz, czas musicie znaleźć. To bardzo ważna impreza.
- Urodzinowa? – pada pytanie.
- Nie – odpowiadasz nadzwyczaj wesoło, człowiekowi, który z uśmiechem nie rozstaje się nawet na moment, nie zważając jak bardzo skrzywdzili go spece od wizerunku – jeśli mam być szczera, to zupełnie odwrotnie.
- A będzie...
- Będzie – zapewniasz pospiesznie, ale i tak wiesz, że przywiozą coś od siebie. I umieralnia włosko-francuska będzie niczym w porównaniu z efektami spotkania pożegnalnego.
- Ludzi jak na wesele, jedzenia jak dla wojska, picia jak dla Ruskich – skanduje każdorazowo Vincent, pytany zarówno w temacie ilości potrzebnych miejsc, listy zakupów oraz listy gości.
- To jedyne pewne informacje, jakie mamy do tej pory?
- To trzy przykazania wprawionego imprezowicza – twierdzi Francuz, jednocześnie jakby deklarując, że masz do czynienia właśnie z takim człowiekiem – z pewnych informacji to tylko ta, że Skandynawia nadciągnie w pełnym składzie choćby miała się płaszczyć przed związkami narciarskimi następne pół roku.
- Ludzi jak na wesele, jedzenia jak dla wojska, picia jak dla Ruskich – skanduje każdorazowo Vincent, pytany zarówno w temacie ilości potwierdzonych zaproszeń, list zakupów oraz list gości, które dosłownie fruwają po pokoju.
- Czy Ciebie musiało do końca pogiąć akurat na tydzień przed moim ślubem? Zlituj się facet, pozbieraj te kartki, zepnij czymś i połóż w takim miejscu, żeby nie zginęły w ferworze walki z welonem.
Zaaferowany zamieszaniem Francuz nie wygląda na człowieka, którego by na dłuższą metę obchodził los kartek, gdzie ważą się niemalże losy świata i piętrzą nazwiska, kropki, kreski i cyferki. Łapiesz go za ramię.
- Ogarnij – mówisz spokojnie. Patrzy na Ciebie z uroczym uśmiechem idioty, jakby wyliczał czy mu się ten biznes opłaca – Vincent, serio, albo przestaniesz siać zamęt albo się stąd ewakuujesz w trybie natychmiastowym.
- To ja pojadę załatwić kieliszki – deklaruje, najwidoczniej dochodząc do wniosku, że nic tu po nim, skoro niedoszła panna młoda ma zamiar nieustannie go strofować, bo jeśli dobrze liczysz, to powyższa sytuacja powtarza się trzeci raz tego dnia, a jest zaledwie dziesiąta rano.
Po dwudziestu minutach jesteś zmuszona wykonać telefon rujnujący reputację.
- Wracaj, Sevoie, okazuje się, że jesteś najbardziej ogarnięty z całego towarzystwa.
Helen nie wkracza do salonu tak pewnym krokiem jak wtedy, gdy zobaczyłaś ją pierwszy raz po ślubie, którego nie było. Helen nie przypomina Ci nawet tej Helen, którą pożegnałaś zaledwie tydzień wcześniej w tym samym korytarzu.
- Nie maż się – rzucasz z lekkim uśmiechem i podajesz jej chusteczkę – nie jesteś niczemu winna, to ja się pomyliłam. Przepraszam.
Uczysz się oddychać, kiedy rzuca Ci się na szyję. Odsuwasz ją na bezpieczną odległość i sięgasz po chusteczkę dla siebie, znowu tamując krwotok z nosa.
- Wszystko idzie w dobrym kierunku – podejmujesz temat, kiedy czujesz się już na siłach, żeby mówić i oddychać jednocześnie. Spójrz, jaka ostatnimi dniami zrobiłaś się słaba, no kto by pomyślał - Nigdy nie sądziłam, że tak powiem, ale nie sądziłam też, że moje małżeństwo upadnie zanim się rozpocznie, że zanim odejdę, zdążę się do tego przygotować, a nawet uda mi się...
- Do odejścia nie da się przygotować- zaprzecza Mayenne, wciąż walcząc ze łzami.
- Urządzić pożegnalne przyjęcie – kontynuujesz myśl – w dodatku z pomocą ludzi, których kocham. I którzy kochają mnie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek stracę pamięć. Ale skoro tak miało być... Nie mogłam przewidzieć lepszego scenariusza na swoje piękne, międzynarodowe życie.
8 marca 2015
8. My umiemy przecież pięknie czekać, na życie, na śmierć, na cokolwiek
Przez kilka dni żyjesz sama sobie, przy okazji trwoniąc czas na każdy wynaleziony przez człowieka sposób. Z największą satysfakcją wyłączasz telefon i nie ma Cię dla nikogo. Nikt nie próbuje mącić Twojego spokoju, nikt nie pojawia się w drzwiach, nie siada w fotelu, nikt nie parzy ładnie pachnących, ale nad wyraz ohydnych herbat i nikt, absolutnie nikt nie pyta jak się masz. Nikt nie patrzy na Ciebie ze współczuciem, nie chce przekonywać, że będzie dobrze, nikogo najzwyczajniej w świecie nie ma. Tak jak nie ma Ciebie, zniknęli wszyscy, którzy mieli jakikolwiek udział w Twoim życiu.
Przypominasz sobie o tekturowych, pustych pudłełkach i postanawiasz wykorzystać je w szczytnym celu. Ładujesz w nie wszystkie zapomniane i przypomniane fotografie, z których żadna nie przyda się ani wcześniej, ani tym bardziej później.
- Mogę Ci jakoś pomóc?
Nie chcesz pomocy. Jedno z pudeł ukrywa przed światem idealną suknię ślubną. Słyszysz coś o nowych funduszach i o zbiórce pieniędzy na leczenie, ale w zasadzie jakoś mało Cię to obchodzi. Fundacja kontaktuje się z Twoją rodziną, Ty zjawiasz się u lekarza prowadzącego i ponownie przechodzisz szereg badań.
Nic.
Nie jesteś zawiedziona.
- Stabilnie? – kiwnięcie głową – To najważniejsze.
Nazywasz swój stan długą drogą w dół i masz w tym trochę racji. Kiedy otwierasz drzwi pewnego deszczowego dnia, nie możesz wprost wyjść z podziwu.
- Zabieramy Cię na wycieczkę – deklaruje jeden z szalonych naukowców, prezentując uśmiech od ucha do ucha.
- A nie zabijesz mnie jak odmówię? – wybuchacie śmiechem. Potem płynnie przechodzisz z tego śmiechu w płacz i nie pamiętasz dnia, kiedy było Ci równie lekko. Drugi z naukowców prezentuje zza pleców tego pierwszego kluczyki do auta, które przecież już zdążyłaś poznać.
- Jakieś pytania?
- Jedno. Gdzie właściwie jedziemy? Bo umieram z ciekawości.
Ale to nie ciekawość Cię zabija.
- Musisz walczyć, rozumiesz?- przytakujesz pewna swego. Wstępna prognoza zakłada, że da się z tym walczyć przy odpowiednim nakładzie środków finansowych. Wstępna diagnoza zakłada, że jesteś bardzo, bardzo naiwna. Vincent nie wie gdzie się podziać. Kręci się w kółko, przyciskając pięść do ust. Domek kadry francuskiej jeszcze nigdy nie był naładowany tak negatywnymi emocjami. A przynajmniej Ty tego nie pamiętasz.
- Nie martw się o mnie.
- Musisz walczyć, rozumiesz? – powtarza. To jedyne co mówi, łażąc bez sensu pośród wieszaków i porozstawianych nart. Powtórzone kilkanaście razy przekonuje Cię do walki. Chociaż na moment. Na chwilę, kiedy chudziutki Francuz przestaje maszerować i deklaruje:
- Wierzę w to.
A Ty mimo, że wcale nie wierzysz, odpowiadasz:
- Ja też.
Mniej więcej w tamtym jednym miejscu i w tej jednej sekundzie zamyka się cała Twoja wiara. Nigdy więcej do tamtej chwili nie wracasz. Jest w niej więcej złamanych żyć niż początkowo Ci się wydawało.
Miesiąc po ślubie, który się nie odbył, wszystko jest jasne. Przechadzasz się po Champ de Mars z rękami w kieszeniach długiego czarnego płaszcza w oczekiwaniu na swoją przeszłość.
- To niezbyt neutralne okoliczności – uświadamia Cię Twoja przeszłość, kiedy wreszcie dociera na miejsce – Słyszałem, że nie chcesz do nas wrócić.
- Nie mogę – zaznaczasz i przyglądasz się nadchodzącemu mężczyźnie z największym zainteresowaniem. Jest dokładnie taki jak Ci go opisywali. Pełen energii, mogłabyś dać sobie łeb ukręcić, że zanim tu przyszedł, poszedł pobiegać. Właściwie nie masz wiele do stracenia.
- Poprosiłaś o to spotkanie w jakimś konkretnym celu?
- Chciałam trenera przeprosić – brzmi zabawnie, jesteś tego świadoma. Nie pamiętając nic, przepraszasz za coś, co stłumione przez istotniejsze wydarzenia zostało zepchnięte na drugi plan. Ale w trudny to wytłumaczenia sposób jest to dla Ciebie bardzo ważne - Nigdy nie chciałam kwestionować żadnych decyzji podejmowanych przez sztab. To było...
- Słuszne. Trener powinien wierzyć we własnych zawodników.
- Trener powinien patrzeć obiektywnie, a nie oczami umierającej wariatki na miesiąc przed ślubem.
Wytrzymujesz smutne spojrzenie, a nawet udaje Ci się uśmiechnąć
- Nie możesz się z tym godzić – zastrzega i gdy próbujesz zaprotestować, macha ręką, żebyś siedziała cicho – nie jesteś dla mnie mentorką, Lorraine. Żadna z Ciebie wielka myślicielka, umówmy się. Ale serce masz wielkie, no. Gdybym uważał, że nie masz racji, na pewno nie omieszkałbym Cię o tym poinformować. Więc kiedy mówię, że masz rację, to musisz ją mieć. W dodatku jesteś częścią tej drużyny i to tą częścią, która nie decydując o niczym, stanowi o wszystkim.
- Miło mi to słyszeć.
- Lorraine, nie wyobrażasz sobie jak wiele od Ciebie zależy. I nie wiesz jak wiele potrafimy zrobić, żebyś do nas wróciła.
Intrygują Cię, dowartościowują i pocieszają jego następne słowa. Nie masz więc serca, żeby mu powiedzieć, że...
Przypominasz sobie o tekturowych, pustych pudłełkach i postanawiasz wykorzystać je w szczytnym celu. Ładujesz w nie wszystkie zapomniane i przypomniane fotografie, z których żadna nie przyda się ani wcześniej, ani tym bardziej później.
- Mogę Ci jakoś pomóc?
Nie chcesz pomocy. Jedno z pudeł ukrywa przed światem idealną suknię ślubną. Słyszysz coś o nowych funduszach i o zbiórce pieniędzy na leczenie, ale w zasadzie jakoś mało Cię to obchodzi. Fundacja kontaktuje się z Twoją rodziną, Ty zjawiasz się u lekarza prowadzącego i ponownie przechodzisz szereg badań.
Nic.
Nie jesteś zawiedziona.
- Stabilnie? – kiwnięcie głową – To najważniejsze.
Nazywasz swój stan długą drogą w dół i masz w tym trochę racji. Kiedy otwierasz drzwi pewnego deszczowego dnia, nie możesz wprost wyjść z podziwu.
- Zabieramy Cię na wycieczkę – deklaruje jeden z szalonych naukowców, prezentując uśmiech od ucha do ucha.
- A nie zabijesz mnie jak odmówię? – wybuchacie śmiechem. Potem płynnie przechodzisz z tego śmiechu w płacz i nie pamiętasz dnia, kiedy było Ci równie lekko. Drugi z naukowców prezentuje zza pleców tego pierwszego kluczyki do auta, które przecież już zdążyłaś poznać.
- Jakieś pytania?
- Jedno. Gdzie właściwie jedziemy? Bo umieram z ciekawości.
Ale to nie ciekawość Cię zabija.
- Musisz walczyć, rozumiesz?- przytakujesz pewna swego. Wstępna prognoza zakłada, że da się z tym walczyć przy odpowiednim nakładzie środków finansowych. Wstępna diagnoza zakłada, że jesteś bardzo, bardzo naiwna. Vincent nie wie gdzie się podziać. Kręci się w kółko, przyciskając pięść do ust. Domek kadry francuskiej jeszcze nigdy nie był naładowany tak negatywnymi emocjami. A przynajmniej Ty tego nie pamiętasz.
- Nie martw się o mnie.
- Musisz walczyć, rozumiesz? – powtarza. To jedyne co mówi, łażąc bez sensu pośród wieszaków i porozstawianych nart. Powtórzone kilkanaście razy przekonuje Cię do walki. Chociaż na moment. Na chwilę, kiedy chudziutki Francuz przestaje maszerować i deklaruje:
- Wierzę w to.
A Ty mimo, że wcale nie wierzysz, odpowiadasz:
- Ja też.
Mniej więcej w tamtym jednym miejscu i w tej jednej sekundzie zamyka się cała Twoja wiara. Nigdy więcej do tamtej chwili nie wracasz. Jest w niej więcej złamanych żyć niż początkowo Ci się wydawało.
Miesiąc po ślubie, który się nie odbył, wszystko jest jasne. Przechadzasz się po Champ de Mars z rękami w kieszeniach długiego czarnego płaszcza w oczekiwaniu na swoją przeszłość.
- To niezbyt neutralne okoliczności – uświadamia Cię Twoja przeszłość, kiedy wreszcie dociera na miejsce – Słyszałem, że nie chcesz do nas wrócić.
- Nie mogę – zaznaczasz i przyglądasz się nadchodzącemu mężczyźnie z największym zainteresowaniem. Jest dokładnie taki jak Ci go opisywali. Pełen energii, mogłabyś dać sobie łeb ukręcić, że zanim tu przyszedł, poszedł pobiegać. Właściwie nie masz wiele do stracenia.
- Poprosiłaś o to spotkanie w jakimś konkretnym celu?
- Chciałam trenera przeprosić – brzmi zabawnie, jesteś tego świadoma. Nie pamiętając nic, przepraszasz za coś, co stłumione przez istotniejsze wydarzenia zostało zepchnięte na drugi plan. Ale w trudny to wytłumaczenia sposób jest to dla Ciebie bardzo ważne - Nigdy nie chciałam kwestionować żadnych decyzji podejmowanych przez sztab. To było...
- Słuszne. Trener powinien wierzyć we własnych zawodników.
- Trener powinien patrzeć obiektywnie, a nie oczami umierającej wariatki na miesiąc przed ślubem.
Wytrzymujesz smutne spojrzenie, a nawet udaje Ci się uśmiechnąć
- Nie możesz się z tym godzić – zastrzega i gdy próbujesz zaprotestować, macha ręką, żebyś siedziała cicho – nie jesteś dla mnie mentorką, Lorraine. Żadna z Ciebie wielka myślicielka, umówmy się. Ale serce masz wielkie, no. Gdybym uważał, że nie masz racji, na pewno nie omieszkałbym Cię o tym poinformować. Więc kiedy mówię, że masz rację, to musisz ją mieć. W dodatku jesteś częścią tej drużyny i to tą częścią, która nie decydując o niczym, stanowi o wszystkim.
- Miło mi to słyszeć.
- Lorraine, nie wyobrażasz sobie jak wiele od Ciebie zależy. I nie wiesz jak wiele potrafimy zrobić, żebyś do nas wróciła.
Intrygują Cię, dowartościowują i pocieszają jego następne słowa. Nie masz więc serca, żeby mu powiedzieć, że...
1 marca 2015
7. Pamiętasz przecież, przyjacielu, te wszystkie dni, nadzieję tak wielką, że aż bolała i zwątpienie, które korzystało z najmniejszego wyczerpania, żeby przyjść i zabić nadzieję.
Dowiadujesz się o tym zupełnym przypadkiem. Nie robi to na Tobie wielkiego wrażenia, być może dlatego, że nigdy nie byłaś tak obojętna na jego działania.
- A kiedy się to stało? – pytasz, kiedy rzucają w Twoją stronę spłoszone spojrzenia, a potem nie potrafią Ci spojrzeć prosto w oczy. Nie rozumiesz dlaczego tak się dzieje – I kto to właściwie jest Alvisa?
- Lorraine – Helen łapie Cię za nadgarstek, ale przecież nigdzie nie uciekasz. Nie wybiegasz z płaczem, nie rzucasz się w amoku, nie tłuczesz imponującej kolekcji butelek po winie, zebranej przez samozwańcze kółko małych chemików, które cały wieczór pieczętowało sukces, o którym żaden z małych naukowców nie raczył Cię w porę poinformować.
[- Davide w końcu zdał prawko – wydusił pod koniec intensywnego spotkania jeden z gości, którego wywaliłaś z garderoby, bo mogłaś iść o zakład, że właśnie tam wypatrywał toalety.]
- Kiedy to się stało? – powtarzasz pytanie, spoglądając z zainteresowaniem na twarz Morassiego. Nie patrzy Ci w oczy. Zła decyzja.
- Wszystko wytłumaczę, poczekaj.
W dalszym ciągu nigdzie się nie wybierasz, więc dlaczego bez przerwy próbują Cię zatrzymać?
- Chciałam Ci o tym powiedzieć. Kilka razy zaczynałam temat, może pamiętasz...
- Nie pamiętam, Helen. I dzięki Bogu, że nie pamiętam. Nie rozumiem tylko dlaczego udajecie, że nic się nie stało. Przecież, do cholery, miałam wyjść za tego człowieka – ale słowa kłócą się z Twoją postawą. Mówisz to łagodnie, spokojnie, a nawet uwalniasz się z uścisku Helen i kiwasz w stronę swoich rozmówców dzbankiem wypełnionym kawą. Nie odpowiadają na nieme pytanie. Twój spokój w takim razie musi boleć bardziej niż wykrzyczane pretensje.
- To moja wina – zauważa nagle Andrea.
- Oczywiście, że Twoja wina – potwierdzasz cicho i uzupełniasz niedobór kofeiny – dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Przekonałem ją – gromisz Włocha wzrokiem – bałem się, że prawda Cię zabije.
- No widzisz, nie było tak strasznie – uśmiechasz się – jakoś mnie ta informacja nie rozniosła. Żyję. Mam się dobrze. I chyba straciłam ochotę na siedzenie w waszym towarzystwie. Ty mnie zdradziłeś, Ty to kryłaś. Tak się nie robi. Znam parę pierwiastków, może przynajmniej w nauce mi się powiedzie, bo na zapomnianą miłość i przereklamowaną przyjaźń chyba nie mam co liczyć.
Wychodzisz do umieralni, to znaczy do kuchni, w której polegli zagorzali (bo zdecydowanie byli za gorzałą) fani pierwiastków (i procentów, a w konsekwencji również promili).
- Davide, słońce pijane, gdzie ruszasz z tymi kluczykami?
- Mam prawko – ogłasza ledwo ciepły Włoch i uśmiecha się wyciągając plakietkę ze zdjęciem chyba z przedszkola.
- Gratuluję Ci serdecznie, ale ja nie mam na tyle nasrane w głowie, żeby Cię puścić w podróż na drugi świat – zręcznie wyciągasz mu kluczyki z dłoni i popychasz go w stronę salonu. Bresadola nie wyraża sprzeciwu, chyba nawet rozpiera go duma, że tak się zaprezentował. Decydujesz się na rundkę po wszystkich oblegających kuchnię, bo z tego co policzyłaś, na podjeździe stały 3 obce samochody, więc po wykluczeniu (dosłownie) jednego, jeszcze dwa stoją pod znakiem zapytania i zagrażają zdrowiu.
- Kobieto, to całe moje życie – zarzeka się Vincent, trzymając kluczyki przy sercu i kręcąc głową.
- Potraktuję jak swoje – odpowiadasz niefortunnie, ale chyba wystarczająco wiarygodnie, żeby Vincent rozluźnił uścisk i... kluczyki lądują bezpiecznie w twojej dłoni.
- Daj mi kluczyki – powtarzasz pochylona nad ziejącym ogniem Diego, który zawinął się w twój własny kocyk i udaje mumię. Ten sam Diego łaskawie otwiera na moment jedno oko i przygląda Ci się jakbyś urwała się przed chwilą z choinki.
- Daj mi spać.
- Kluczyki.
- Spać.
- Klu...
- KLUSKI! – rozlega się z sofy. Uznajesz, że Diego jest nieszkodliwy. Uświadamiasz Roberto, że dziś w menu nie ma żadnych klusków, chyba że sam je sobie stworzy.
Roberto jest Włochem.
Roberto nie uważa, że zrobienie jakichkolwiek klusków przekracza jego możliwości.
Po pięciu minutach w Twojej kuchni fruwa mąka, za mąką lata mleko, a za mlekiem mikser, przy czym miksera uczepiony jest (jak pijany płotu) Roberto i nie dasz sobie głowy uciąć, że ta zieleń jego twarzy ma na celu doskonale komponować się z pistacjową zielenią rolet kuchennych.
- Kim jest Alvisa?
- Alvisa? – rzuca jedno z tych spłoszonych spojrzeń, które z jednej strony uwielbiasz, ale których z drugiej strony naprawdę się obawiasz.
- Dzwoniła do Ciebie. Jakieś 3 razy. Nie odbierałam.
- Aaaaa, Alvisa. Alvisa konsultuje mnie z Audi – przyjmujesz taką informację skinieniem głowy i wracasz do czytania książki. Andrea wzdycha, spogląda w okno i przysiada się do Ciebie. Wierzysz w taką Alvisę jaką ON opisuje, wiesz, że uwierzyłabyś nawet gdyby zdaniem Morassiego tresowała wiewiórki w Kalifornii.
- A kiedy się to stało? – pytasz, kiedy rzucają w Twoją stronę spłoszone spojrzenia, a potem nie potrafią Ci spojrzeć prosto w oczy. Nie rozumiesz dlaczego tak się dzieje – I kto to właściwie jest Alvisa?
- Lorraine – Helen łapie Cię za nadgarstek, ale przecież nigdzie nie uciekasz. Nie wybiegasz z płaczem, nie rzucasz się w amoku, nie tłuczesz imponującej kolekcji butelek po winie, zebranej przez samozwańcze kółko małych chemików, które cały wieczór pieczętowało sukces, o którym żaden z małych naukowców nie raczył Cię w porę poinformować.
[- Davide w końcu zdał prawko – wydusił pod koniec intensywnego spotkania jeden z gości, którego wywaliłaś z garderoby, bo mogłaś iść o zakład, że właśnie tam wypatrywał toalety.]
- Kiedy to się stało? – powtarzasz pytanie, spoglądając z zainteresowaniem na twarz Morassiego. Nie patrzy Ci w oczy. Zła decyzja.
- Wszystko wytłumaczę, poczekaj.
W dalszym ciągu nigdzie się nie wybierasz, więc dlaczego bez przerwy próbują Cię zatrzymać?
- Chciałam Ci o tym powiedzieć. Kilka razy zaczynałam temat, może pamiętasz...
- Nie pamiętam, Helen. I dzięki Bogu, że nie pamiętam. Nie rozumiem tylko dlaczego udajecie, że nic się nie stało. Przecież, do cholery, miałam wyjść za tego człowieka – ale słowa kłócą się z Twoją postawą. Mówisz to łagodnie, spokojnie, a nawet uwalniasz się z uścisku Helen i kiwasz w stronę swoich rozmówców dzbankiem wypełnionym kawą. Nie odpowiadają na nieme pytanie. Twój spokój w takim razie musi boleć bardziej niż wykrzyczane pretensje.
- To moja wina – zauważa nagle Andrea.
- Oczywiście, że Twoja wina – potwierdzasz cicho i uzupełniasz niedobór kofeiny – dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Przekonałem ją – gromisz Włocha wzrokiem – bałem się, że prawda Cię zabije.
- No widzisz, nie było tak strasznie – uśmiechasz się – jakoś mnie ta informacja nie rozniosła. Żyję. Mam się dobrze. I chyba straciłam ochotę na siedzenie w waszym towarzystwie. Ty mnie zdradziłeś, Ty to kryłaś. Tak się nie robi. Znam parę pierwiastków, może przynajmniej w nauce mi się powiedzie, bo na zapomnianą miłość i przereklamowaną przyjaźń chyba nie mam co liczyć.
Wychodzisz do umieralni, to znaczy do kuchni, w której polegli zagorzali (bo zdecydowanie byli za gorzałą) fani pierwiastków (i procentów, a w konsekwencji również promili).
- Davide, słońce pijane, gdzie ruszasz z tymi kluczykami?
- Mam prawko – ogłasza ledwo ciepły Włoch i uśmiecha się wyciągając plakietkę ze zdjęciem chyba z przedszkola.
- Gratuluję Ci serdecznie, ale ja nie mam na tyle nasrane w głowie, żeby Cię puścić w podróż na drugi świat – zręcznie wyciągasz mu kluczyki z dłoni i popychasz go w stronę salonu. Bresadola nie wyraża sprzeciwu, chyba nawet rozpiera go duma, że tak się zaprezentował. Decydujesz się na rundkę po wszystkich oblegających kuchnię, bo z tego co policzyłaś, na podjeździe stały 3 obce samochody, więc po wykluczeniu (dosłownie) jednego, jeszcze dwa stoją pod znakiem zapytania i zagrażają zdrowiu.
- Kobieto, to całe moje życie – zarzeka się Vincent, trzymając kluczyki przy sercu i kręcąc głową.
- Potraktuję jak swoje – odpowiadasz niefortunnie, ale chyba wystarczająco wiarygodnie, żeby Vincent rozluźnił uścisk i... kluczyki lądują bezpiecznie w twojej dłoni.
- Daj mi kluczyki – powtarzasz pochylona nad ziejącym ogniem Diego, który zawinął się w twój własny kocyk i udaje mumię. Ten sam Diego łaskawie otwiera na moment jedno oko i przygląda Ci się jakbyś urwała się przed chwilą z choinki.
- Daj mi spać.
- Kluczyki.
- Spać.
- Klu...
- KLUSKI! – rozlega się z sofy. Uznajesz, że Diego jest nieszkodliwy. Uświadamiasz Roberto, że dziś w menu nie ma żadnych klusków, chyba że sam je sobie stworzy.
Roberto jest Włochem.
Roberto nie uważa, że zrobienie jakichkolwiek klusków przekracza jego możliwości.
Po pięciu minutach w Twojej kuchni fruwa mąka, za mąką lata mleko, a za mlekiem mikser, przy czym miksera uczepiony jest (jak pijany płotu) Roberto i nie dasz sobie głowy uciąć, że ta zieleń jego twarzy ma na celu doskonale komponować się z pistacjową zielenią rolet kuchennych.
- Kim jest Alvisa?
- Alvisa? – rzuca jedno z tych spłoszonych spojrzeń, które z jednej strony uwielbiasz, ale których z drugiej strony naprawdę się obawiasz.
- Dzwoniła do Ciebie. Jakieś 3 razy. Nie odbierałam.
- Aaaaa, Alvisa. Alvisa konsultuje mnie z Audi – przyjmujesz taką informację skinieniem głowy i wracasz do czytania książki. Andrea wzdycha, spogląda w okno i przysiada się do Ciebie. Wierzysz w taką Alvisę jaką ON opisuje, wiesz, że uwierzyłabyś nawet gdyby zdaniem Morassiego tresowała wiewiórki w Kalifornii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)