1 marca 2015

7. Pamiętasz przecież, przyjacielu, te wszystkie dni, nadzieję tak wielką, że aż bolała i zwątpienie, które korzystało z najmniejszego wyczerpania, żeby przyjść i zabić nadzieję.

Dowiadujesz się o tym zupełnym przypadkiem. Nie robi to na Tobie wielkiego wrażenia, być może dlatego, że nigdy nie byłaś tak obojętna na jego działania.
- A kiedy się to stało? – pytasz, kiedy rzucają w Twoją stronę spłoszone spojrzenia, a potem nie potrafią Ci spojrzeć prosto w oczy. Nie rozumiesz dlaczego tak się dzieje – I kto to właściwie jest Alvisa?
- Lorraine – Helen łapie Cię za nadgarstek, ale przecież nigdzie nie uciekasz. Nie wybiegasz z płaczem, nie rzucasz się w amoku, nie tłuczesz imponującej kolekcji butelek po winie, zebranej przez samozwańcze kółko małych chemików, które cały wieczór pieczętowało sukces, o którym żaden z małych naukowców nie raczył Cię w porę poinformować.
[- Davide w końcu zdał prawko – wydusił pod koniec intensywnego spotkania jeden z gości, którego wywaliłaś z garderoby, bo mogłaś iść o zakład, że właśnie tam wypatrywał toalety.]
- Kiedy to się stało? – powtarzasz pytanie, spoglądając z zainteresowaniem na twarz Morassiego. Nie patrzy Ci w oczy. Zła decyzja.
- Wszystko wytłumaczę, poczekaj.
W dalszym ciągu nigdzie się nie wybierasz, więc dlaczego bez przerwy próbują Cię zatrzymać?
- Chciałam Ci o tym powiedzieć. Kilka razy zaczynałam temat, może pamiętasz...
- Nie pamiętam, Helen. I dzięki Bogu, że nie pamiętam. Nie rozumiem tylko dlaczego udajecie, że nic się nie stało. Przecież, do cholery, miałam wyjść za tego człowieka – ale słowa kłócą się z Twoją postawą. Mówisz to łagodnie, spokojnie, a nawet uwalniasz się z uścisku Helen i kiwasz w stronę swoich rozmówców dzbankiem wypełnionym kawą. Nie odpowiadają na nieme pytanie. Twój spokój w takim razie musi boleć bardziej niż wykrzyczane pretensje.
- To moja wina – zauważa nagle Andrea.
- Oczywiście, że Twoja wina – potwierdzasz cicho i uzupełniasz niedobór kofeiny – dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Przekonałem ją – gromisz Włocha wzrokiem – bałem się, że prawda Cię zabije.
- No widzisz, nie było tak strasznie – uśmiechasz się – jakoś mnie ta informacja nie rozniosła. Żyję. Mam się dobrze. I chyba straciłam ochotę na siedzenie w waszym towarzystwie. Ty mnie zdradziłeś, Ty to kryłaś. Tak się nie robi. Znam parę pierwiastków, może przynajmniej w nauce mi się powiedzie, bo na zapomnianą miłość i przereklamowaną przyjaźń chyba nie mam co liczyć.
Wychodzisz do umieralni, to znaczy do kuchni, w której polegli zagorzali (bo zdecydowanie byli za gorzałą) fani pierwiastków (i procentów, a w konsekwencji również promili).
- Davide, słońce pijane, gdzie ruszasz z tymi kluczykami?
- Mam prawko – ogłasza ledwo ciepły Włoch i uśmiecha się wyciągając plakietkę ze zdjęciem chyba z przedszkola.
- Gratuluję Ci serdecznie, ale ja nie mam na tyle nasrane w głowie, żeby Cię puścić w podróż na drugi świat – zręcznie wyciągasz mu kluczyki z dłoni i popychasz go w stronę salonu. Bresadola nie wyraża sprzeciwu, chyba nawet rozpiera go duma, że tak się zaprezentował. Decydujesz się na rundkę po wszystkich oblegających kuchnię, bo z tego co policzyłaś, na podjeździe stały 3 obce samochody, więc po wykluczeniu (dosłownie) jednego, jeszcze dwa stoją pod znakiem zapytania i zagrażają zdrowiu.
- Kobieto, to całe moje życie – zarzeka się Vincent, trzymając kluczyki przy sercu i kręcąc głową.
- Potraktuję jak swoje – odpowiadasz niefortunnie, ale chyba wystarczająco wiarygodnie, żeby Vincent rozluźnił uścisk i... kluczyki lądują bezpiecznie w twojej dłoni.
- Daj mi kluczyki – powtarzasz pochylona nad ziejącym ogniem Diego, który zawinął się w twój własny kocyk i udaje mumię. Ten sam Diego łaskawie otwiera na moment jedno oko i przygląda Ci się jakbyś urwała się przed chwilą z choinki.
- Daj mi spać.
- Kluczyki.
- Spać.
- Klu...
- KLUSKI! – rozlega się z sofy. Uznajesz, że Diego jest nieszkodliwy. Uświadamiasz Roberto, że dziś w menu nie ma żadnych klusków, chyba że sam je sobie stworzy.
Roberto jest Włochem.
Roberto nie uważa, że zrobienie jakichkolwiek klusków przekracza jego możliwości.
Po pięciu minutach w Twojej kuchni fruwa mąka, za mąką lata mleko, a za mlekiem mikser, przy czym miksera uczepiony jest (jak pijany płotu) Roberto i nie dasz sobie głowy uciąć, że ta zieleń jego twarzy ma na celu doskonale komponować się z pistacjową zielenią rolet kuchennych.

- Kim jest Alvisa?
- Alvisa? – rzuca jedno z tych spłoszonych spojrzeń, które z jednej strony uwielbiasz, ale których  z drugiej strony naprawdę się obawiasz.
- Dzwoniła do Ciebie. Jakieś 3 razy. Nie odbierałam.
- Aaaaa, Alvisa. Alvisa konsultuje mnie z Audi – przyjmujesz taką informację skinieniem głowy i wracasz do czytania książki. Andrea wzdycha, spogląda w okno i przysiada się do Ciebie. Wierzysz w taką Alvisę jaką ON opisuje, wiesz, że uwierzyłabyś nawet gdyby zdaniem Morassiego tresowała wiewiórki w Kalifornii. 

2 komentarze:

  1. Konsultować to ona pewnie konsultowała, ale niekoniecznie sprawy czysto zawodowe bym tutaj brała pod uwagę.
    Raczej stawiam na szerzej rozumianą 'przyjaźń', ale nie będę jeszcze ogłaszała wyroku, bo przecież obowiązuje domniemanie niewinności.
    Pozdrawiam.
    [niewyleczalnie]
    [pnowakowski]

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkowicie uwielbiam Twoją zabawę słowem. Coś genialnego!
    Tajemnic co nie miara, jedno rozwiązane, inne tylko trochę, a inne zapewne czekają na swoją kolej.
    A robienie klusek w stanie mocno wskazującym może się dobrze nie skończyć D:

    OdpowiedzUsuń