22 lutego 2015

6. Jeśli nie przyjdziesz świat będzie uboższy o te trochę miłości

- Mowa jest srebrem zaś milczenie złotem. Ale zależnie od kontekstu i sytuacji milczenie może być również miedzią bądź platyną – snuje rozważania jeden z gości w salonie.
- Generalnie jestem zwolennikiem poglądu, że milczenie występuje także pod postacią rtęci – dodaje o nic nie proszony następny gość.
- Jest złe albo fatalne – dopowiada kolejny głos – czasami zgubne, ale może też przybierać formę antymonu, co o tym sądzicie panowie?
W odpowiedzi na odważną tezę jednego z filozofów, do twoich uszu dobiega dźwięk stukających kieliszków i Ty z trudem powstrzymujesz się przed stuknięciem głową o ścianę po uprzednim nabraniu odpowiedniego rozpędu.
- Podtrzymując zdanie kolegi – odzywa się głos, który na początku przytoczył sentencję, od której wszystko się zaczęło – kto powiedział, że milczenie koniecznie musi być metalem?
Przemykasz do salonu, żeby wyłożyć pogadankę, że sam zaczął i sam to powiedział, ale panowie przeskakują Bóg wie w jakim celu na „prawdopodobnie metale” i we własnym domu zaczynasz się czuć jak na zlocie małych chemików.
- Ununoctium – prawie wyszeptane jak tajemne zaklęcie wyzwala więcej inwencji twórczej niż jest wina na stole. Z całego serca wierzysz, że nie rozpoczną badań naukowych w twojej kuchni.
- COGITO ERGO SUM! – deklaruje odważnie jeden ze zgromadzonych. Udajesz, że nie słyszysz, bo oto kolejny z zebranych macha do Ciebie jakbyś była zjawiskiem co najmniej niespotykanym. Davide. Gromisz go wzrokiem, bo jedną ręką Ci macha, a drugą szuka na stole swojego kieliszka z winem.
- A mówiliście, że was nie weźmie – mruczysz, co spotyka się ze zbiorowym oburzeniem i (także zbiorowymi) próbami udowodnienia, że przecież nie wzięło. Butelki mówią swoje, swoje mówi też Vincent, który udaje się do pani domu (przecież, że nie do Ciebie, ośla łączko) z prośbą o wygrzebanie ze strychu TWOICH książek do chemii, bo zebranym właśnie skończyły się pierwiastki.
- Ale procenty nie – zaczynasz nową wojnę, bo Ronan wskazuje na dwie butelki francuskiego wina, które się uchowały przed pogromem i oświadcza, że to śmieszne, że oni (tu dowiadujesz się o orderach, odznaczeniach i tytułach profesorów) muszą prowadzić rozważania przy tak ubogiej zastawie. Vincent w międzyczasie wraca z pustymi rękami i oświadcza, że pani domu nie zezwoliła na poszukiwania niezbędnego źródła wiedzy, dlatego zebrani muszą powrócić myślami do swoich szkół podstawowych (które nie ważne czy ukończyli, czy też nie) i odnaleźć brakujące pierwiastki.
- To absolutnie urocze – podsumowujesz i z powrotem umykasz do kuchni, żeby zapisać ten dzień w kalendarzu i zapamiętać tym samym, żeby nie zapraszać starych znajomych z dwóch zaprzyjaźnionych kadr do własnego salonu, a już na pewno nie częstować ich winem (sami je przynieśli, ale to wcale nie szkodzi), choćby się zarzekali, że łby mają jak Rosjanie.
- Uran – słyszysz po pewnym czasie. Wydumane w trudzie jest podsumowane natychmiastowym stuknięciem i opróżnieniem kieliszków. Znakomity myśliciel cudem wybrania się od owacji na stojąco i podrzucania przez zebrane znamienite osobistości, ale na toast za jego karierę naukową i szczęście na każdej płaszczyźnie życia przystaje nadzwyczaj chętnie.
- Ułan Bator – pada po dłuższej chwili. Zastanawiasz się nad stanem własnego umysłu, bo najwidoczniej przechodzą na grę w państwa, miasta skoro ta propozycja jest świętowana równie hucznie, co odnaleziony w zakamarkach pamięci uran.
- A teraz za zdrowie gospodyni – zapowiada jeden z myślicieli i w ten sposób kończą ostatnią butelkę.
- Dzięki Bogu – wzdychasz. Potem rozlega się dzwonek do drzwi, a za drzwiami stoi zaopatrzenie, z trudem trzymający pion posłaniec szczęścia - Sebastian i uśmiechnięty od ucha do ucha Andrea.

- Obiecuję wam, że już nigdy, nigdy więcej nie wpuszczę was do mojego salonu z alkoholem.
- Jeszczszczszcze za nami zatęssssssskniszszsz – syczy pokornie Roberto, nie usiłując nawet wstać z miejsca, na którym padł i tak został.
- Porozmawiajmy o dopływach Amazonki – pada propozycja i nawet ledwo ciepły Roberto włącza się do dyskusji.
- Styks – brzmi pierwsza punktowana odpowiedź
- Styks to tu będzie jutro – mówisz pewna swego. Nawet nie zaszczycają Cię spojrzeniem. Na sofie wywiązuje się dyskusja już na temat czysto sportowy.
- Moim zdaniem jako nagroda za wygrane kwalifikacje na Turnieju powinny być przyznawane czeki na obole. Grecy byli tacy starożytni, nie mogli się mylić.
- Obole też będą – zapewniasz – jutro z samego rana wraz z samogonem po wodę do kranu.
- Królowo złota, którędy do komnaty tajemnic?
- Głównym nurtem – prychasz, ale ta odpowiedź chyba przypada do gustu zainteresowanemu topografią twojego domostwa, bo żwawo rusza przed siebie i jakimś cudem udaje mu się trafić do łazienki już za pierwszym podejściem.

- Przysięgam wam, że nie wniesiecie do tego salonu ani jednego wina. Nie obchodzi mnie jego rocznik, pochodzenie i walory smakowe.
- Dobra, panowie, idziemy do kuchni.
- Helen, dlaczego coś mi mówi, że jutro rano tu będzie jedna wielka umieralnia?
- Bo będzie.
- A teraz zagramy w butelkę – ogłasza wszem i wobec jeden z delikwentów przenoszący swój kościsty tyłek do kuchni. Mają czym grać. Mogą losować.
Oczywiście losują.

15 lutego 2015

5. Także śmierć jest po tej stronie życia. Nie ma żadnej innej strony.

Nic nie zapowiada kataklizmu, kiedy siedzisz najszczęśliwiej na świecie w kuchni, popijając coś w rodzaju koktajlu, który wymieszałaś sobie z gracją ze składników niewiadomego pochodzenia, czyli ze wszystkiego, co Ci się nawinęło pod rękę. Kataklizmu nie zwiastuje październikowy deszcz szumiący o dach i parapet, ani wiatr huczący na poddaszu.
- Zamknęłaś okno na strychu?
Kataklizm nie dopada Cię ani na schodach, ani przy otwartym oknie, przez które zdążyło zapadać cały parapet w pokoiku na poddaszu. Nie przewidując absolutnie żadnego kataklizmu zamykasz okno, ale ze strychu nie umykasz, chociaż do umknięcia zachęcają Cię zarówno koktajl, jak również przyzwoite i przyjemne temperatury panujące na parterze. Siadasz na jeden z brzydkich, wyblakłych foteli, których kiedyś musieliście się pozbyć z odnowionego salonu i bierzesz do ręki jedno z mocno sfatygowanych pudełek. Puste. Tak jak kilka następnych opierających się o brzeg zielonkawego fotela, na którym zwijasz się w kłębek z zimna. To, że zamknęłaś okno wcale nie pomogło.
- Jak w kostnicy.
Nie, to jeszcze nie kataklizm. To Andrea. Nie wiadomo po co i skąd przychodzi, żeby odrobinę Cię zdołować. Nie masz mu tego za złe, ale coś innego już tak.
- Po ślubie miałam poddać się leczeniu – rzucasz oschle.
- Miałaś – potwierdza.
- Ale wydarzyło się coś jeszcze. Coś, czego żadne z nas nie przewidziało. Coś, co skłoniło mnie jednak do stanięcia przed ołtarzem. Co to było?
- Koniec złudzeń – ma lekką chrypkę, ale po chwili powtarza to głośniej i pewniej – koniec złudzeń.
- Na życie?
- Na spokojną śmierć – patrzysz mu odważnie w oczy z dziecięcą wręcz ciekawością, czy za chwilę staną się czerwone. Nic takiego się nie dzieje. Odwracasz wzrok.
- Zabrzmiało brutalnie, kiedy Helen wyjaśniła mi, że to sponsor wycofał się z fundowania leczenia. Nie wiedziałam, że takie rzeczy po prostu dzieją się niezależnie od fundacji. Miałam nadzieję na coś bardziej subtelnego. Wewnętrzne rozdarcie, a w efekcie dojrzałą decyzję, pogodzenie się z własnym losem albo miłość aż po grób, a może i śmierć z miłości.
- Dzisiaj nie ma takich ludzi, Lorraine. Każdy walczy o życie.
- Więc sugerujesz mi, że nie istnieję?
Na dole komuś coś roztrzaskuje się w drobny mak. To jest ten prozaiczny kataklizm, do którego chcesz nieustannie wracać przy okazji myśli o śmierci. Z kuchennego stołu pani Linette strąca twoją szklankę z dziwnym koktajlem i w tym upatrujesz kataklizmu, odsuwając w tej kwestii wszystkie rozważania na własny temat.

- Strasznie wychudłaś, trzeba będzie od nowa zwężać.
- Ale co wy chcecie zwężać?
- Spójrz na siebie w lustrze, Lorraine. Teraz mamy czas na ewentualne poprawki. Co Ci się nie podoba?
- Ja – to nawet nie szept, to poruszenie wargami
- Talia? Przecież o tym właśnie rozmawiamy. A w biodrach?
- Może być – deklaruje krawcowa, ale piorunowana spojrzeniem Helen, milknie i zaszywa się (dosłownie i w przenośni) za kurtyną.
- Też – brzmi odpowiedź.
- Ale co to znaczy „też”? Zwęzić? Zostawić? Lorraine, obudź się.
- Róbcie co chcecie. Nie chcę sukienki, w której wyglądam jak wieszak. A teraz w każdej tak wyglądam. 
- Nie mam już siły – wzdycha Helen, przecierając twarz.
- Nie musisz. Przecież to ode mnie wszyscy tej siły wymagają.
- Nie filozofuj. Od kilkunastu minut co chwilę dzwoni Twój telefon, a Ty udajesz, że go nie słyszysz, odbierzesz?
- Odbierz, Helen. To pewnie Andrea.

To nie był Andrea. Łapiesz się w pewnym momencie na tym, że z uśmiechem wspominasz... tak, wspominasz tę konkretną sytuację. To jak krawcowa wróciła zza kurtyny i orzekła, że nie ma co płakać, bo przecież zdecydowałaś się na ten ślub i pozamiatane. A Ty stwierdziłaś, że owszem, pozamiatałaś decydując się na trwanie przy tym określonym człowieku do końca i nie ma odwrotu, chociaż jeszcze oficjalnie nigdzie tego nie ogłosiłaś.
Wtedy z Helen wyjątkowo płakałyście we dwie. Jakbyście nagle porzuciły idiotyczną myśl o wychodzeniu z każdej sytuacji z twarzą. Jakby nie liczyło się wzajemne podtrzymywanie na duchu i wielkie słowa o przyszłości, którymi karmiłyście się od dnia, kiedy dowiedziałyście się o chorobie. To chyba był ten przełomowy moment, gdy jedna nie potrafiła ratować tej drugiej i na ten ratunek nie zanosiło się z żadnej strony.
- Pozamiatane – rzuciłaś lekko, kończąc sprzątać rozmazany na kuchennych płytkach napój. Kataklizm zażegnany.
- Synek, czy Ty nie powinieneś gdzieś lecieć na łeb na szyję? – rzucił pan Gaston, sugerując tym samym udział Morassiego w treningu, obozie albo nawet konkursie, nie zaś jak podsunęły Ci głupie myśli, samobójczy skok z wieżowca w imię nieszczęśliwej miłości.
Za dużo użalania się nad sobą.
Za dużo podstawiania najbliższych pod wzór doskonałej literackiej miłości.
- Andrea, chyba faktycznie powinieneś.

8 lutego 2015

4. Nie umrę jeszcze, poczekam

- To jak jazda na rowerze – zapewnia Cię Andrea – tego się nie zapomina.
W porządku. Podobno wieki temu miałaś gadane jak mało kto na tym świecie i mniej więcej właśnie w ten sposób wkręciłaś się do roboty w skokach. Jednak nie znając samej siebie ciężko zareklamować własne umiejętności w wiarygodny sposób. 
- CV mam imponujące – potwierdzasz w rozmowie z Helen – ale dlaczego nie mogę wrócić tam, gdzie tak dobrze się odnajdywałam?
- Andrea nigdy nie był zwolennikiem twojej obecności w kadrze Francji. 
- Dlaczego? – odpowiada Ci wzruszenie ramion. 
- Lorraine, ja ze swojej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że... nie powinnaś wracać do tego, jaka byłaś. Choćbyś bardzo chciała, nie będziesz tą samą osobą. Tym bardziej nie powinnaś stosować się do rad ludzi, których tak naprawdę nie znasz.
- Co masz na myśli? – intensywnie wpatrujesz się w swoją dłoń, którą przed chwilą otarłaś krew z twarzy, Helen zerka na Ciebie zaniepokojona. 
- Takie swego rodzaju wotum nieufności. Nigdy nie masz pewności, kto jest po twojej stronie – mówi, podsuwając Ci krzesło.
- Więc co mam robić? – nie brzmi przekonująco, kiedy ledwo siedząc na brzegu krzesła tamujesz krwotok z nosa chusteczką i wyglądasz jakbyś właśnie zagryzła antylopę.
- Co chcesz – brzmi odpowiedź – to jedyny sposób, żebyś była szczęśliwa.
- A co powinnam zrobić, żeby było tak jak wcześniej?
- To chyba nie jest możliwe.
Doprowadzasz się do stanu wyjściowego, po raz kolejny odrzucasz połączenie od Vilberga i wychodzisz na taras. 
- Helen. Mam wrażenie, że czegoś mi nie powiedziałaś. Coś wisi w powietrzu. Niewypowiedziane słowa, których Ty nie chcesz użyć, a ja nie chcę słyszeć. Coś, o czym chciałaś mi opowiedzieć, gdy słowa miały moc pozbawienia złudnych nadziei i...
- Byłaś bardzo naiwna – dociera do twoich uszu – twoja niezachwiana wiara w ludzi zaprowadziła Cię przed ołtarz i chyba sam Najwyższy pofatygował się, żeby Cię uchronić.
- Przed czym?
- Przed życiem. Tym, którego tak bardzo pragnęłaś. Byłaś idealistką, Lorraine. Być może nadal jesteś. Patrzyłaś na świat przez różowe okulary, a potem wszystko się skończyło. Jest kilka rzeczy, o których powinnaś wiedzieć, ale najważniejsza z nich... – pojawiają się łzy, a Tobie zaczyna coś świtać.
- Nie zostało mi dużo czasu – zgadujesz. Helen pociąga nosem, kiedy się odwracasz, ukrywa twarz w dłoniach – ile?
- Nigdy mi nie powiedziałaś. Ale ile by to nie było, dla Ciebie to wciąż zbyt mało.
Obejmujesz ją ramieniem. Uczysz się od nowa tego zapierającego dech w piersi bólu. Okazuje się, że słowo, kiedyś tak odległe, codziennie mija Cię o centymetry. Śmierć. Czy to jej oddech sprawia, że wariujesz? Zapominasz o życiu, nie poznajesz ludzi, sama nie wiesz kim jesteś. Ale skoro wiedziałaś o tym, decydując się na ślub...
- Dobrze wiedzieć – mówisz ze słabym uśmiechem na nienaturalnie bladej twarzy – czy jest coś jeszcze?

- Chciałabym zatrzymać czas. Chciałabym zatrzymać każdą chwilę. Nie dla siebie. Dla niego. On zostanie.

- Prosisz o coś niemożliwego.
- Nie, Helen. Nie proszę o cud. Chcę, żeby był szczęśliwy.
- Będzie. Zaręczam Ci.
- Zabolało.
- Miało zaboleć, Lorraine, otwórz oczy. Nie widzisz co się dzieje?
- Umrę, Helen. To się dzieje. A Ty wciąż go atakujesz. Dlaczego?
- Zdjęcia to klucz. Udokumentujemy każdy możliwy moment w waszym życiu. Vincent uwielbia robić zdjęcia, z tym nie będzie problemu. Pytanie tylko...
- Tak, to jest to – uśmiechasz się szeroko, zupełnie nie zaprzątając sobie głowy pytaniem, na które nie padła żadna odpowiedź.

Nie brakuje tych, którzy ten przełom poczytują za cud. Kontaktujesz się ze swoim lekarzem prowadzącym. Robisz badania. A po badaniach wiesz już na pewno, że ten przerywnik z utratą pamięci nie zmienił niczego. Nie musisz nawet widzieć wyników, żeby to stwierdzić.

- Od wczoraj towarzyszy mi dziwne uczucie – mówisz, skulona na niewygodnym krześle pośród sterylnie białych ścian, przyciskając wacik do dołu łokciowego – mam wrażenie, że mogę wrócić do stanu sprzed ślubu. Spojrzeć na kogoś... i wiedzieć kim jest.
- Nie wymagaj od siebie zbyt wiele – mruczy pani Linette. Twojej matce musi być szczególnie ciężko. Ujmujesz jej drobną dłoń i uśmiechasz się słabo, gdy na Ciebie spogląda.
- Nic nie dzieje się bez powodu, dlatego pozostaje mi tylko wierzyć, że ktoś to wszystko dokładnie zaplanował. 
- I tak z pewnością jest. Ale... może niepotrzebnie doszukujemy się drugiego dna? Lorraine, w ten sposób nic nie osiągniemy. Tak się stało i już. Nie musimy tego rozumieć, żeby to zaakceptować.
Kiwasz głową. Sterylnie białe ściany nie przerażają. Zadziwiająco dobrze się miewasz. Dziwne przeświadczenie nie ma zamiaru Cię opuścić i w domu odkrywasz, dlaczego. Bierzesz telefon w dłoń i bez cienia wątpliwości dzwonisz do blondyna ze zdjęcia z portfela. 
- Widziałam, że dzwoniłeś... Czy stało się coś złego? 
- Nie wiem, Lorraine, naprawdę nie wiem. To Ty mi powiedz.
Uśmiechasz się lekko.
- Nie, Thomas. Wszystko jest w najlepszym porządku.
I najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że wierzysz w to, co mówisz. 

1 lutego 2015

3. Zazwyczaj sądzimy, że przyszłość powinna być piękniejsza i lepsza.

Wieść o Twojej sklerozie niesie się po wszystkich nieznajomych znajomych w zastraszającym tempie. Nie odbierasz telefonu. Jak miałabyś z nimi rozmawiać? Jeżeli jednak sądzisz, że w ten sposób ich zniechęcisz, bardzo się mylisz. 
- Nigdy nie ubierałaś sukienek – uświadamia Cię w którymś momencie stojąca w progu Helen – ani spódnic. 
- Zdążyłam się zorientować – mówisz, walcząc z kolczykiem. Uśmiechasz się, spoglądając na efekty swojej pracy w lustrze – przejrzałam galerię dokumentującą każdy możliwy strój mojego życia i tylko na jednym zdjęciu byłam ubrana w sukienkę. 20 lat temu, kiedy zaczynałam edukację w lokalnej szkole. Jestem na tym zdjęciu tak skrzywiona, że wstyd je nawet oglądać.
- Więc skąd ta nagła zmiana?
- Moje życie runęło w dzień mojego ślubu. To może być znak.
Wydaje Ci się, albo wcale nie, ale Helen znowu garbi się, zapada w sobie. Nie chcesz pytać, nie chcesz tym bardziej wiedzieć, jaka jest tego przyczyna. 
- Lorraine? Gdzieś się wybierasz? 
- Jedziemy do Paryża. Powiem Ci coś, w tajemnicy, ale i tak mi nie uwierzysz... Mieszkam we Francji od tygodnia i jeszcze nigdy nie byłam w Paryżu.
- Jesteś rodowitą Francuzką – prycha wesoło Helen.
- Może i tak – kiwasz głową – ale potrzebuję zmian.
Właściwie ciężko jest określić, na czym mogą polegać jakiekolwiek zmiany, skoro nie pamiętasz jaka byłaś wcześniej i co należałoby zmienić.
- Helen?
Blondynka zajmuje miejsce na sofie, starając się nie strącić żadnego z ustawionych w rzędy zdjęcia. Bacznie przygląda się twojej osobie.
- Jaka byłam?
- To nie jest dobry moment, żeby o tym rozmawiać.
Faktycznie nie jest, bo słyszysz pukanie do drzwi. Odwracasz się, Helen wstaje, Andrea bez zaproszenia ładuje się do środka z informacją, że jedzie też Vincent i z pytaniem, czy i Helen życzy sobie brać udział w krajoznawczej wyprawie.
- Życzy sobie – brzmi odpowiedź – przecież to tradycja.

- Musisz mi obiecać. 
- Zwariowałeś. Jak możesz wymagać ode mnie milczenia?
- Co się dzieje w Paryżu, zostaje w Paryżu.
- To nie Las Vegas, nie możesz wszystkiego usprawiedliwiać okolicznościami. Okazjami tym bardziej, jesteś znanym człowiekiem, one się ciągle będą pojawiać.
- Chcesz nam zepsuć życie?
- Bądź chociaż raz odpowiedzialny za to co robisz– sesja z wieżą Eiffla w tle dobiega końca, w miejscu gdzie stoją słychać jeszcze przekomarzanie poprzedzające ostatnie ujęcie – jeżeli to pozostanie w ukryciu...
- Będę bardzo wdzięczny.
- Straciłabym szacunek do samej siebie, gdybym pozwoliła na...
- Zrozum...
- Skończyliśmy! – rozbrzmiewa wesoło nad ich uszami – Vincent ma dar. I genialny aparat. Musimy to kiedyś powtórzyć, wtedy Ty też powinnaś spróbować Helen!
- Bez wątpienia – wtóruje jej Andrea – To by Ci dobrze zrobiło, Helen. 
- Lorraine, musimy porozmawiać.
Rzucone w pustkę, bo tamci już odchodzą. Vincent zapatrzony w piękną okolicę, poprawiający okulary przeciwsłoneczne, a narzeczeni objęci. Lorraine po swojemu kiwa się na wszystkie strony, chłonąc wszystkie odgłosy i obrazy.
- Ślub w Lyonie będzie na pewno wspaniały, ale gdybym miała sobie wybrać miejsce i termin nie byłby zarezerwowany na 5 lat do przodu, to padłoby na Paryż. Paryż jest miastem idealnym.
- Dlatego tu Ci nic nie opowiem – jej oczy błyskają ciekawsko.
- Masz mi coś do opowiedzenia?
- Pewnie widziała lepszy krój sukienki na jednej z licznych wystaw sklepowych, kobiety – wzdycha Morassi, przewracając oczami.
- Ślub w Paryżu byłby fantastycznym pomysłem, ale przecież za 5 lat wszystko może ulec zmianie – wyszeptane przez Lorraine nabiera mocy. Tak naprawdę nikt w to nie wierzy.

Ledwo waszym oczom ukazuje się malutki zarys wieży Eiffla, Vincent wyciąga aparat.
- Tradycja – powarkuje Helen – teraz wszystkie portale społecznościowe oszaleją ze szczęścia. Descombes Sevoie znów atakuje.
- Brzmi jak zapowiedź nowej części „Szczęk” – zauważa rezolutnie Andrea.
- Gotowi na nową sesję? – pada pytanie z przedniego siedzenia. Czemu uśmiechasz się w odpowiedzi?

Poprawiasz włosy. Siadasz na schodach, w dłoniach ściskasz małą torebkę. Vincent bez słowa zajmuje miejsce obok Ciebie.
- To tradycja – mruczysz do siebie – sesja w Paryżu.
- Główny punkt programu – wyjaśnia skoczek – nie tylko w stolicy.
- Dlaczego nie mam ani jednego zdjęcia z tych wyjazdów?
- Andrea ma wszystkie.
Uspokojona kiwasz głową. Więc to dobrze i tak miało być. Vincent obejmuje Cię ramieniem.
- Wiem, że jest trudno. Ale może uda się jakoś...
- A jeśli nie?
- Wtedy zaprzyjaźnimy się od początku. A jeśli stracisz pamięć jeszcze raz, to zaprzyjaźnimy się po raz kolejny i tak do skutku.
- Wytrzymasz tyle? – zamieniacie się rolami, bo to Sevoie ma czerwone oczy. Nie bardzo to wszystko rozumiesz. Rozbrzmiewa dzwonek jego telefonu. 
- Nie chcemy was pospieszać, ale pijemy drugą kawę. Grozi nam bankructwo, to po pierwsze
- i śmierć z nudów – dorzuca nie bez pewnej złośliwości Helen – to po drugie
- Już się zbieramy – Francuz prezentuje delikatny półuśmiech i cyka zdjęcie, machając w kierunku drogiej kawiarni zajętej przez zasiedzenie przez Morassiego i Mayenne.

***
Rozdziałów jest 10. Od dziś co tydzień w niedzielę nowy.
Kilka ekstremalnie nudnych, na przykład ten wyżej, ale wytrzymajcie.
Pozdrawiam :)

PS. A 7 lutego również coś tu