15 lutego 2015

5. Także śmierć jest po tej stronie życia. Nie ma żadnej innej strony.

Nic nie zapowiada kataklizmu, kiedy siedzisz najszczęśliwiej na świecie w kuchni, popijając coś w rodzaju koktajlu, który wymieszałaś sobie z gracją ze składników niewiadomego pochodzenia, czyli ze wszystkiego, co Ci się nawinęło pod rękę. Kataklizmu nie zwiastuje październikowy deszcz szumiący o dach i parapet, ani wiatr huczący na poddaszu.
- Zamknęłaś okno na strychu?
Kataklizm nie dopada Cię ani na schodach, ani przy otwartym oknie, przez które zdążyło zapadać cały parapet w pokoiku na poddaszu. Nie przewidując absolutnie żadnego kataklizmu zamykasz okno, ale ze strychu nie umykasz, chociaż do umknięcia zachęcają Cię zarówno koktajl, jak również przyzwoite i przyjemne temperatury panujące na parterze. Siadasz na jeden z brzydkich, wyblakłych foteli, których kiedyś musieliście się pozbyć z odnowionego salonu i bierzesz do ręki jedno z mocno sfatygowanych pudełek. Puste. Tak jak kilka następnych opierających się o brzeg zielonkawego fotela, na którym zwijasz się w kłębek z zimna. To, że zamknęłaś okno wcale nie pomogło.
- Jak w kostnicy.
Nie, to jeszcze nie kataklizm. To Andrea. Nie wiadomo po co i skąd przychodzi, żeby odrobinę Cię zdołować. Nie masz mu tego za złe, ale coś innego już tak.
- Po ślubie miałam poddać się leczeniu – rzucasz oschle.
- Miałaś – potwierdza.
- Ale wydarzyło się coś jeszcze. Coś, czego żadne z nas nie przewidziało. Coś, co skłoniło mnie jednak do stanięcia przed ołtarzem. Co to było?
- Koniec złudzeń – ma lekką chrypkę, ale po chwili powtarza to głośniej i pewniej – koniec złudzeń.
- Na życie?
- Na spokojną śmierć – patrzysz mu odważnie w oczy z dziecięcą wręcz ciekawością, czy za chwilę staną się czerwone. Nic takiego się nie dzieje. Odwracasz wzrok.
- Zabrzmiało brutalnie, kiedy Helen wyjaśniła mi, że to sponsor wycofał się z fundowania leczenia. Nie wiedziałam, że takie rzeczy po prostu dzieją się niezależnie od fundacji. Miałam nadzieję na coś bardziej subtelnego. Wewnętrzne rozdarcie, a w efekcie dojrzałą decyzję, pogodzenie się z własnym losem albo miłość aż po grób, a może i śmierć z miłości.
- Dzisiaj nie ma takich ludzi, Lorraine. Każdy walczy o życie.
- Więc sugerujesz mi, że nie istnieję?
Na dole komuś coś roztrzaskuje się w drobny mak. To jest ten prozaiczny kataklizm, do którego chcesz nieustannie wracać przy okazji myśli o śmierci. Z kuchennego stołu pani Linette strąca twoją szklankę z dziwnym koktajlem i w tym upatrujesz kataklizmu, odsuwając w tej kwestii wszystkie rozważania na własny temat.

- Strasznie wychudłaś, trzeba będzie od nowa zwężać.
- Ale co wy chcecie zwężać?
- Spójrz na siebie w lustrze, Lorraine. Teraz mamy czas na ewentualne poprawki. Co Ci się nie podoba?
- Ja – to nawet nie szept, to poruszenie wargami
- Talia? Przecież o tym właśnie rozmawiamy. A w biodrach?
- Może być – deklaruje krawcowa, ale piorunowana spojrzeniem Helen, milknie i zaszywa się (dosłownie i w przenośni) za kurtyną.
- Też – brzmi odpowiedź.
- Ale co to znaczy „też”? Zwęzić? Zostawić? Lorraine, obudź się.
- Róbcie co chcecie. Nie chcę sukienki, w której wyglądam jak wieszak. A teraz w każdej tak wyglądam. 
- Nie mam już siły – wzdycha Helen, przecierając twarz.
- Nie musisz. Przecież to ode mnie wszyscy tej siły wymagają.
- Nie filozofuj. Od kilkunastu minut co chwilę dzwoni Twój telefon, a Ty udajesz, że go nie słyszysz, odbierzesz?
- Odbierz, Helen. To pewnie Andrea.

To nie był Andrea. Łapiesz się w pewnym momencie na tym, że z uśmiechem wspominasz... tak, wspominasz tę konkretną sytuację. To jak krawcowa wróciła zza kurtyny i orzekła, że nie ma co płakać, bo przecież zdecydowałaś się na ten ślub i pozamiatane. A Ty stwierdziłaś, że owszem, pozamiatałaś decydując się na trwanie przy tym określonym człowieku do końca i nie ma odwrotu, chociaż jeszcze oficjalnie nigdzie tego nie ogłosiłaś.
Wtedy z Helen wyjątkowo płakałyście we dwie. Jakbyście nagle porzuciły idiotyczną myśl o wychodzeniu z każdej sytuacji z twarzą. Jakby nie liczyło się wzajemne podtrzymywanie na duchu i wielkie słowa o przyszłości, którymi karmiłyście się od dnia, kiedy dowiedziałyście się o chorobie. To chyba był ten przełomowy moment, gdy jedna nie potrafiła ratować tej drugiej i na ten ratunek nie zanosiło się z żadnej strony.
- Pozamiatane – rzuciłaś lekko, kończąc sprzątać rozmazany na kuchennych płytkach napój. Kataklizm zażegnany.
- Synek, czy Ty nie powinieneś gdzieś lecieć na łeb na szyję? – rzucił pan Gaston, sugerując tym samym udział Morassiego w treningu, obozie albo nawet konkursie, nie zaś jak podsunęły Ci głupie myśli, samobójczy skok z wieżowca w imię nieszczęśliwej miłości.
Za dużo użalania się nad sobą.
Za dużo podstawiania najbliższych pod wzór doskonałej literackiej miłości.
- Andrea, chyba faktycznie powinieneś.

2 komentarze:

  1. I zero radości z tego ślubu.
    Miłości też zero.
    Zwykła, chciałoby się powiedzieć, walka o przetrwanie. Instynkt.
    Smutne to wszystko dość.
    Pozdrawiam.
    [niewyleczalnie]
    [pnowakowski]

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam to trzeci raz i nadal czuję się za głupia, żeby to adekwatnie skomentować. To wszystko jest takie automatyczne; dzieje się, ale gdzie emocje?
    Pozdrawiam :3
    P.S. Znów mam wrażenie, że czytam książkę. I że mnie ta książka wciąga.

    OdpowiedzUsuń